wtorek, 5 października 2021
piątek, 15 stycznia 2021
Pro - choice
Po pół roku nieobecności na blogu i jakiejśtam absencji na Fb postanowiłam wreszcie coś wrzucić nowego. Było w planie dorzucenie swojej cegiełki do ogólnej burzy wokół wyroku Trybunału Konstytucyjnego, ale nie zdążyłam. Chciałam tak ładnie na koniec grudnia napisać jakieś podsumowanie całego tego szalonego, epidemiczno-pandemicznego roku, ale też nie zdążyłam. No cóż, chyba nigdy nie zostanę infuencerką z moją częstotliwością dodawania postów.
Wracając jednak do wyroku Trybunału Konstytucyjnego. Sama dowiedziałam się przypadkiem, już po wielkim wybuchu afery, wcześniej nawet nie wiedząc, że nad nim pracują. Moja reakcja (w delikatnej wersji) brzmiała ni mniej, ni więcej, jak "mężu, chyba ich pogrzało". Wyrok zaburzył pewien porządek, o którym może wielu nie myślało, bo po prostu był. Przyjął się w społeczeństwie i od '93 roku miał się całkiem nieźle. W tym czasie może niewielu o nim myślało - chyba, że musiało. Funkcjonował gdzieś na obrzeżach świadomości. Samym swoim istnieniem, nie zmuszał nikogo do usunięcia ciąży. Był opcją. Możliwością wyboru. Można dyskutować nad jego zasadnością. Można zasłaniać się wiarą, Kościołem, mniejszą lub większą liberalnością, milionem innych powodów. Sama jestem wierząca, ale... No właśnie, jest "ale". Nikt kto nie był w sytuacji kobiety ciężarnej, której dziecko ma urodzić się chore nie wie, jakie temu towarzyszą emocje. Nie można zmuszać do takiej traumy. Zespół Downa już mam przepracowany, wiem z czym się to je i jestem w stanie wykreślić z "możliwości aborcyjnej" dzieci z trisomią 21. Ale ja to wiem dopiero teraz. Będąc w ciąży z Tomkiem byłam przerażona. Teraz wiem, że to "tylko" zespół. Wiem, z czym się wiążę, że mamy szansę na jakieś "normalne" w tej nienormalnej sytuacji życie. Jakkolwiek to brzmi. I ok, można o przeróżnych chorobach dowiedzieć się po porodzie i wtedy po prostu musisz zakasać rękawy i jakoś dać radę. A może stać się coś za kilka lat, co odmieni dotychczasowe życie i wywróci je do góry nogami. Na to nie mamy wpływu. To też jest cholernie trudne. Ale nie chcę sobie nawet wyobrażać, co muszą czuć kobiety, które dowiadują się, że dziecko nie ma mózgu, czaszki, nerek, że jeden, drugi i dziesiąty organ nie pracuje prawidłowo. Że o ile je donosi, to dziecko i tak umrze w krótkim czasie po porodzie. W większym lub mniejszym bólu. Każda z nas jest inna. Jedna weźmie to na klatę - urodzi, da sobie radę z pomocą wiary, terapii, rodziny. Druga niekoniecznie, a przy okazji zrujnuje sobie psychikę i życie.
Nie chodzi o zabijanie nienarodzonych dzieci dla zachcianki. Chodzi o możliwość wyboru, gdy staniesz przed trudną sytuacją.
Wiecie moi drodzy, nasi miłościwie nam panujący chcą, abyśmy rodziły. Zdrowe, chore, nieważne. Zasłaniają się wiarą, obroną życia, Konstytucją i wieloma innymi "dobrymi" hasłami. Co mamy w zamian?
- Po urodzeniu niepełnosprawnego dziecka, na start możesz dostać 4000zł. O ile urodziło się w 2016 roku lub później. No niestety, z Tomkiem się nie załapaliśmy.
- Jeśli rezygnujesz z pracy na rzecz opieki nad chorym dzieckiem możesz starać się o świadczenie pielęgnacyjne. W 2021 roku jego kwota poszybowała w górę do zawrotnej sumy 1971 polskich złotych. W 2016r. było to 1300zł. Warto dodać, że jeśli decydujesz się na tę opcję nie możesz sobie legalnie dorobić. Jeśli masz chwilę w ciągu dnia na robienie na drutach, uszycie poszewki na poduszkę czy wyplatanie koszyków z wikliny - nie próbuj zakładać jednoosobowej działalności żeby móc sprzedawać w internetach. Masz się zajmować dzieckiem 24h.
- Jeśli nadal pracujesz na etacie, możesz dostać zasiłek pielęgnacyjny w wysokości 215zł. Pięć lat temu zaczynaliśmy z Tomkiem od 153zł. Jest to świadczenie przyznawane w celu częściowego pokrycia wydatków wynikających z niepełnosprawności.
Miesięczne terapie Tomka sumują się (z różnymi wahaniami) następująco: fizjoterapia 100zł/h x 4/mc, logopeda 95zł/h x 4/mc, SI 95zł/h x 4/mc. Z doskoku elektrostymulacja 250zł, okulista 250zł, neurolog 200zł, przy okazji jakieś inne płatne badania i wizyty. Oczywiście auto tankuję wodą i powietrzem. Podziwiam Was Rodzice, którzy jeździcie tak często komunikacją miejską.
- 500+. Oj, załapaliśmy się na nie dwa lata temu, gdy urodziła się Kinia. Wcześniej, jeśli mnie pamięć nie myli, przekraczaliśmy dochód o jakieś 50zł. Gdzieś słyszałam, że "masz 500+". No tak, ale jakby tak położyć na szali potrzeby zdrowego dziecka i dzieciaka z niepełnosprawnością, to trochę jednak nierówność mi tu wyskakuje.
Zapewne są jeszcze inne opcje, dofinansowania z PFRON, gminy. Wymieniłam tylko te, z których korzystamy. O wszystkim musisz dowiadywać się sama. Nikt nie uświadamia. Z całym szacunkiem, "zwykli" lekarze nie mają pojęcia co przekazać rodzicom, którym dziecko urodziło się chore. Niby wiedziałam, o zespole Downa i sercu w ciąży, ale zanim podowiadywałam się co i z czego mi przysługuje minęło, co najmniej pół roku. Po samo orzeczenie o niepełnosprawności szłam dopiero gdy Tomek miał może z 8 miesięcy. Szału nie ma, ale urodzić musisz. Ktoś powie "zawsze coś", "lepiej troszkę niż nic". Niby tak. Ale wiecie, co się dzieje, gdy urodzisz ciężko chore dziecko, dla którego rezygnujesz z pracy? Gdy musisz zapi*rdalać od jednego specjalisty do drugiego, od jednej terapii na drugą, przy okazji zahaczyć o szpital, a nie daj Boże spędzić w nim większość z tego małego życia. Twoje życie może nie istnieć, bo nie żyjemy na Zachodzie, gdzie do takiej rodziny przychodzi asystent i każe matce odpocząć. Iść na spacer. Do kina. Zrobić cokolwiek dla siebie. A jak już cokolwiek dla siebie zrobi, to często jest oceniana "ta ma chore dziecko, a wie, jak żyć!". Według społeczeństwa, matka niepełnosprawnej osoby powinna chyba chodzić w starych łachmanach, zagoniona, bez fryzjera, bez pomalowanych paznokci. Jak coś zrobi z wyglądem - źle. Straszna jest taka małostkowość.
I jeszcze inna sprawa - gdy dziecko umiera. "Pół biedy", gdy staje się to po porodzie, wtedy jeszcze należy się jakieś kilka tygodni macierzyńskiego. Może się otrząśniesz. Kiedyś. Trudniej, gdy dziecko odchodzi po latach walki o zdrowie i życie, po latach spędzonych na zasiłku. Na Instagramie przypadkiem trafiłam na @nie_typowa_mama. Jej synek Filip urodził się jako wcześniak, z listeriozą, nie miał struktur mózgu, przeszedł wiele operacji. Niedawno zmarł. Agata poruszyła temat pomocy takim matkom jak ona. W sensie jej braku. Z dnia na dzień została bez środków do życia, bez ubezpieczenia, bez składek. Nikt "na górze", gdy pisano ustawy niepełnosprawnościowo-pomocowe nie pomyślał "Co dalej po śmierci dziecka?". Zostajesz bez prawa do zasiłku, bez prawa do żałoby. Bo chyba natychmiast powinnaś znaleźć sobie pracę, żeby utrzymać jakąś tam ciągłość finansową. Ale, ale, kto zatrudni w zawodzie, gdy widzi w CV kilkuletnią przerwę w pracy? Żadnego psychologa, żadnej terapii - chyba, że prywatnie. Nie należał jej się zasiłek pogrzebowy z zusu. Dodatkowo, gdzieś obiło mi się o oczy, że gdy dziecko umiera w połowie "okresu rozliczeniowego" (zwał jak zwał) świadczenia, a dostajesz je z góry, to proporcjonalną część musisz zwrócić. Poprawcie mnie, jeśli się mylę. Historia Filipa i Agaty daje sporo do myślenia, bo na co dzień raczej nie zaprząta się głowy myślami, co się dzieje z mamami chorych dzieci, które zmarły. W sensie finansowo-zawodowym.
To straszne, jak wielkie są absurdy w polskim prawie.
Naprawdę cieszę się, że Tomek nie jest na tyle ciężko chory, że musiałabym organizować mu zbiórki pieniędzy na terapie, zabiegi czy operacje. Inna sprawa jest taka, że bez 1% podatku przekazywanego co roku na OPP nie dalibyśmy rady. Nie byłabym w stanie zapewnić mu tylu terapii i zajęć dodatkowych, które są mu niezbędne do prawidłowego rozwoju. Do rozwoju, który zdrowym dzieciom przychodzi z łatwością. Dziękuję Wam za ten gest.
wtorek, 23 czerwca 2020
To już 5 lat!
niedziela, 3 maja 2020
Jakiś plus kwarantanny
czwartek, 19 września 2019
Co to było, gdy nas nie było
W okolicach godziny 20, nagle "znikąd" pojawiła się nasza pani doktor prowadząca. Lekarz naprawdę z powołania. Pojawiła się i mówi, że będzie nam wypisywać papiery, bo jeśli jutro nasi chirurdzy nie podejmą się operacji, to wysyłają nas do Warszawy do Centrum Zdrowia Dziecka. Bo oni wykorzystali już swoje możliwości.
Bum.
Wizja pędzącej karetki. Albo śmigłowca.
Czy naprawdę jest aż tak poważnie, że w GCZD - jednym z największych szpitali dziecięcych w Polsce - nie da się naprawić kingowego brzucha?
Noc jęcząco-płacząca, na przeciwbólowych. Nasza lekarka skończyła pisać chyba o 23, pojechała do domu, by przed 7 rano już u nas być i zawiadomić nas, że pędzi na odprawę chirurgów, bo przedstawić naszą sytuację powracającemu z urlopu ordynatorowi, który zadecyduje o zabiegu. Chociaż te konsylia lekarskie z Kinią w roli głównej były im nieobce. Taka mała, a VIPem została.
W środę, 29 maja ordynator chirurgii zadecydował, że nie ma na co czekać i trzeba operować. Kinga była zanemizowana, blado-szara, więc zadecydowano o przetoczeniu krwi. O 12:30 oddaliśmy ją na blok, o 16 przyszli do nas lekarze z wieściami, że nie znaleźli konkretnej przyczyny jej stanu. Nie było ropni, nie znaleźli nawet zmian, które były opisywane w rezonansie. Znaleźli jeden zbiornik z płynem jak "popłuczyny z mięsa". Znaleźli jakąś wynaczynioną, starą krew, którą w którymś badaniu opisywano. Zrobili jej śródoperacyjne usg trzustki, która okazała się "normalna", mimo, że była powiększona od zapalenia. Przejrzano jej cały brzuch od żołądka po macicę i jajniki - wszystko w brzuchu miała drożne, woreczek żółciowy, jego przewody, wszystko. Najgorsze spodziewane rzeczy zostały wykluczone - ani zmian martwiczych ani ropni. Pobrano jej wycinki do badań, miała założony dren, który odprowadzał nadmiar płynu z brzuszka. Wycięto jej zdwojony fragment jelita pogranicza odźwiernikowo-dwunastniczego, ale jak stwierdził jeden z chirurgów "było to tak małe, że nie sądzi, by było to przyczyną jej stanu". Drugi natomiast zaśmiał się, że "czasami przewietrzenie brzucha dobrze robi".
"Przewietrzenie brzucha" najwyraźniej Kini dobrze zrobiło, bo z dnia na dzień było coraz lepiej. Początkowo dostawała silne leki przeciwbólowe, ale dość szybko w ogóle z nich zeszliśmy. Zaczęła się interesować zabawkami, chociaż podczas wszystkich wizyt pielęgniarek i lekarzy YouTube leciał na okrągło. Zaczęły poprawiać się wyniki z krwi, usg również - płynu w brzuszku było do 1cm, pozostało walczyć ze stanem zapalnym trzustki, która nadal była obrzęknięta. Coraz więcej się ruszała, nawet przekręcała na brzuch, co było oznaką, że jej nie boli.
Po tygodniu od operacji, na porannej wizycie pan doktor, który operował stwierdził, że trzustka jest bardzo nieprzewidywalna i leczenie czasem potrafi się ciągnąć miesiącami, że już jest dobrze, a tu znowu coś wyskoczy. "Za dobrze jest mama, szybko się pozbierała". No więc wykrakał. Na wieczornej wizycie Kinia była kwitnąca, w cudownym nastroju, a po godzinie podczas kładzenia do snu nagle zaczyna płakać. Dostała krwotoku z drenu. W jednym momencie woreczek był pełen krwi, ona szara wpadła we wstrząs, ciśnienie ledwo co. Znowu przetoczono jej krew, podano specjalne kroplówki. Gdyby krwawienie nie ustało musieliby ją na ostro szybko otwierać, ale "krwi nie było dużo" (co?! widok był straszny i mam dziecko we wstrząsie!). Teoria była taka, że sok trzustkowy musiał podrażnić niewielkie naczynie krwionośne, stąd krwotok (to samo po dwóch tygodniach od zdarzenia powiedział mi lekarz na usg, więc może faktycznie tak było). Postawiła cały oddział w nocy na nogi, rano wszyscy o tym trąbili, a oddziałowa, której w życiu na oczy nie widziałam przyszła mnie wesprzeć na duchu "ale pani podżyła, dobrze, że miała jeszcze ten dren, bo przynajmniej wiadomo było co się dzieje". Szczerze powiedziawszy, tak - nie wiedziałam, czy mam w nocy podsypiać, czy jej pilnować, a w ogóle czy za dzień, dwa, tydzień znów się nie powtórzy. Na wizycie za to Kinga pokazała się znów kwitnąca i uśmiechnięta, jakby nic się nie stało. Od tej pory hasłem przewodnim naszego pobytu w szpitalu staje się "Kinia, coś Ty znowu wymyśliła".
Jak wygląda dziecko po krwotoku, gdy już nabrało kolorów (!) zobaczycie poniżej. I jak wygląda na drugi dzień, jakby nic się nie stało. I jeszcze w międzyczasie nauczyła się sama siadać.
Mimo moich wewnętrznych obaw wyciągnięto jej też dren z brzuszka i po 22 dniach zeszła z żywienia pozajelitowego i zaczęliśmy powolne rozkarmianie.
Wyniki bardzo powoli, ale normowały się.
ostatnie usg i do domu! |
Znalazłam w odmętach internetu artykuł dra hab. n. med. Michała Błaszczyńskiego. Jego punkt widzenia potwierdzałby diagnozę Kingi. Powiem szczerze, że chciałabym, aby to była najprawdziwsza prawda w naszym przypadku i taki był powód stanu Kiniutka. Bo Gdyby ponownie wróciło jej się OZT to będziemy szukać igły w stogu siana.
Zdwojenie przewodu pokarmowego to dodatkowy odcinek przewodu pokarmowego, ściśle z tym przewodem powiązany. Jest wadą wrodzoną występującą u jednego na trzydzieści pięć tysięcy żywo urodzonych dzieci (1 : 35 000) i ujawnia się zwykle w wieku niemowlęcym, zwłaszcza w czasie pierwszych trzech miesięcy życia. To zaburzenie rozwojowe może umiejscowić się w obrębie każdej części przewodu pokarmowego, zatem występuje od ust do odbytu. Jednak najczęściej (45%) dotyczy jelita cienkiego (...). Objawy, które prezentuje pacjent ze zdwojeniem przewodu pokarmowego są różne i zależą głównie od umiejscowienia tej wady rozwojowej (...). Zdwojenie dwunastnicy często powoduje niedrożność lub ostre zapalenie trzustki. Zakres oraz metoda zabiegu operacyjnego zależą od formy duplikacji oraz jej położenia w stosunku do dwunastnicy i trzustki. W przypadku zdiagnozowania zdwojenia przewodu pokarmowego zawsze powinno się poszukiwać innych, współtowarzyszących wad wrodzonych, które występują w 50% duplikacji. Dotyczą najczęściej układów: oddechowego, pokarmowego, moczowo-płciowego i kostnego. Należy również zwrócić uwagę na to, że wczesne wdrożenie leczenia zdwojenia skraca proces terapeutyczny i zapobiega powstawaniu powikłań (krwawienia, perforacje, zapalenie otrzewnej). Dlatego też tak ważny, w przypadku duplikacji przewodu pokarmowego, jest etap szybkiej i trafnej diagnozy pozwalającej na wdrożenie we właściwym czasie odpowiedniego leczenia chirurgicznego. (cały artykuł do przeczytania tutaj)
Całe dwa miesiące kręciły się tak po prawdzie nad Kingą ze wzmożoną czujnością. Biedny Tomek i jego rehabilitacja były odrobinę zaniedbane, bo nawet nie było kiedy z nim siąść do nauki. Stwierdziłam, że po powrocie do przedszkola będzie to widać. Na szczęście panie nic nie powiedziały, żeby w pięty mi poszło ;)
Kinia zafundowała nam wakacje na Ligocie w tym roku, więc całe lato i upały (to było straszne) przesiedzieliśmy na 6 i 3 piętrze GCZD, marzenia o morzu odkładając na nie wiem kiedy. W międzyczasie wyszły jej 4 zęby. Trzeba było jechać po nie, aż do Katowic mimo, że w domu na nie od 3 miesiąca czekaliśmy ;)
Udało się też zorganizować jej roczek - w połączeniu z zaległymi urodzinami Tomcia (23.06.). Możemy powoli i rozsądnie rozszerzać dietę, chociaż Kiniutek zjadłaby wszystko, co spotka na swojej drodze. Jest pod stałą opieką gastroenterologa.
I nim się obróciliśmy już jest wrzesień i początek przedszkola. Tomek powrócił do swoich kolegów i pań z uśmiechem. Jak się okazało wcale nie zapomniał do czego służą ręce i nadal potrafi sam jeść. Szkoda, że swoich umiejętności nie przejawia w domu.
Przeżyliśmy sporo. Z Kingą miało być "spokojne rodzicielstwo", a tu psikus. Jak widać nic nie jest takie proste i oczywiste. Ja po części uważam też, że mogę napisać, że wydarzył się cud. Na tak zaawansowanym sprzęcie, w tylu badaniach, które wykonywali doświadczeni lekarze - nagle okazało się, że nie ma połowy opisywanych rzeczy. Że "gęsty płyn" okazał się wodą z krwią. Że jeden zbiornik nagle zniknął, a budowa trzustki jest prawidłowa. Pozostaje mieć nadzieję, że winą za wszystko odpowiadało to niewielkie zdwojenie, a Ktoś u góry będzie nadal nad nią czuwał.
W końcu jak się okazało, mamy znów dziecko z rzadką wadą rozwojową. Ale wiecie... Nie ma tego złego - cieszę się, że to nic poważniejszego.
Po raz kolejny mogę napisać, że praca Wielkiej Orkiestry Świątecznej Pomocy jest niezwykle ważna i potrzebna. Trafiliśmy również na wspaniały personel medyczny. Otrzymaliśmy mnóstwo wsparcia od znajomych. Dziękujemy! Za pamięć i modlitwę. Za smsy i telefony, za przejmowanie się stanem Kingi oraz tym jak przechodzi tę rozłąkę Tomek. Doceniamy i nie zapomnimy!
czwartek, 14 marca 2019
Mamioza zaawansowana i inne przypadki
Ale jest to męczące. I to bardzo. Tomek, jak już wspomniałam, ma już dość długo czas, kiedy zabawki go nie interesują. Nie bawi się w domu. Nooo, od czasu do czasu pokręci zwierzątkami w zoo lub zabawi się nieśmiertelną gąsienicą-gawędziarka (btw. najlepsza zabawka ever! Jeśli tylko macie możliwość - kupujcie ją w ciemno). A generalnie oczekuje ciągłego zainteresowania swoją osobą, wspólnej pracy i zabawy przy grach planszowych i układankach. Wszyscy mówią: "Jaki on grzeczny, jak u mnie był!". No grzeczny był, bo się nim zajmowałaś.
No nie narzekam... Ale męczy mnie to, bo jeszcze jest Kinga, która mimo wszystko jest gdzieś z boku w tym wszystkim. Może dlatego tak to odczuwam, że z Tomkiem non-stop trzeba było coś robić, jechać na zajęcia, a ta koza rozwija się "normalnie", sama, bez większej pomocy. U Tomka trzeba o wszystko walczyć. A może taki jest urok drugiego dziecka, jakiś "zimny chów" czy coś ;)
Walczymy z Tomisiem nie tylko o samodzielność w życiu, ale również o jakże banalne i prozaiczne samodzielne usypianie. Wprawdzie lulać na rękach go nie trzeba, ale siedzenie przy łóżku i ciągłe gęganie "połóż się", "śpij już", "kładź się", "tak, będę Cię trzymała za paluszek" staje się coraz bardziej upierdliwe. Do roku zasypiał sam, potem zaczęły mu wychodzić zęby i był niespokojny, szybciej usypiał, gdy się przy nim było. No i zawaliłam sobie sama. Na nic zdaje się zostawienie go samego w łóżku i wyjście z pokoju, bo po 3 sekundach jest przy drzwiach, a odprowadzać do łóżka można go do usranej śmierci, osiągając odległości maratońskie. Zaczęłam więc odsuwać fotel coraz dalej od poduszki, z zamiarem zakotwiczenia go gdzieś w nogach łóżka. Nie działa. Jest ryk i larmo, bo zmieniłam mu perspektywę zasypiania. W chwili obecnej nie marzę już nawet o tym, że wyląduję kiedyś z fotelem gdzieś w okolicach środka pokoju.
Upartość i cwaność dziecka mojego pierworodnego sięga zenitu, gdy przychodzi czas posiłków. Już nie śpiewamy - liczymy. Jak się nam spieszy na rehabilitację to ewentualnie mówimy jakiś wierszyk. Ale ten mały gad w przedszkolu ponoć je samodzielnie. W domu - zapomnij! Nie tknie. Jeszcze na złość zrobi i wszystko rozrzuci i wyleje. Bo się łaskawego pana nie nakarmiło. Wyjątkiem jest kiełbaska z keczupem lub (gdy jest przegłodzony) chleb - oczywiście z keczupem. Wszystko ostatnio musi być z "epepe". I generalnie możesz wyłazić ze skóry, prosić, błagać, namawiać - nie zje sam i już. Wręcz bym rzekła, że nie dowierzam, że w tym przedszkolu tak gładko wszystko idzie.
Podobno o miłości bratersko-siostrzanej i stosunkach pomiędzy rodzeństwem można pisać elaboraty. No to jesteśmy na początku tej drogi. Jak wiadomo, od początku nie było łatwo, Tomek bał się każdego odgłosu Kingi. Teraz jest już duuużo lepiej. Wnioskuję tak, gdy widzę, jak wkłada jej palec do oka. Albo siada na niej okrakiem i skacze, jak po ojcu swym. Albo turla nią po podłodze.
No i możesz gadać jak do ściany. Znowu palec w oku.
Ale Kinia sobie odbija te wszystkie siniaki, gdy zaczyna gaworzyć. Największą stymulację rozwoju mowy ma w bujaczku. Jak zacznie się huśtać to zaczyna gęgać po swojemu. I to z taką intensywnością, że Tomek: a) nagle wycofuje się do pokoju, b) nie wiadomo dlaczego, kontempluje podłogę, c) zaczyna histerycznie płakać. Z przewagą na c). I na nic zdaje się tłumaczenie, że ma się nie bać, że Kinia do niego mówi. Stwierdziliśmy ostatnio, że może lepszą metodą jest nie zwracanie większej uwagi na jego dziwne zachowanie w tym momencie. Nie powiem że podziałało, bo przy płaczu i tak go przytulamy i zagadujemy, ale jest odrobinę lepiej. Może do szóstych urodzin z tego wyrośnie.
Mamy wesoło. A przed nami jeszcze ząbkowanie Kiniutka, więc luz. Ale grunt to pozytywne nastawienie, chociaż mnie szlag jasny chce czasem trafić nad tym jedzeniem.