czwartek, 26 maja 2016

Maminkove wspomnienia

   8 listopada 2014 roku dowiedziałam się, że zostanę mamą.

   Kompletnie siebie w tej roli nie widziałam. Wręcz rzekłabym, że moje życie waliło się w gruzy, a i tak nie było zbytnio poukładane. Wraz z upływającym czasem, gdy Tomisław rósł w brzuchu, wzrastały też moje mdłości. Męczyło mnie to do tego stopnia, że w pewnym momencie nawet stwierdziłam, że "w ogóle nie mam się z czego cieszyć, od początku jest nie po mojej myśli, nie widzę się w tej roli i rzygać mi się chce non stop i w ogóle, w ogóle to jest wszystko do dupy!". Chodziłam do pracy, żeby nie myśleć o rzyganiu. Gdy zbliżała się godzina 15, w momencie wszystko wracało. Podczas uroczystości Dnia Babci i Dziadka w przedszkolu - odtańczony razem z dziadkami zumbowy taniec (a to przerażenie w ich oczach, ze muszą wyjść na środek i TAŃCZYĆ - bezcenne :P ) i zjedzony kawałek kołocza - nagle uświadomiłam sobie, że... dobrze się czuję! Powiedzmy, że od tej chwili było trochę lepiej.
   Trochę, bo nadal średnio się cieszyłam. Bo przecież "wszystkie moje plany" poszły w niwecz - a było ich tyleeeeeeee, co nic. Potem Tomek zaczął bulkać w brzuchu. Poczułam go. Śmieszne uczucie. Skaczący brzuch, krzywy i niewymiarowy. A gdy zjadłam coś słodkiego, to w środku aktywowała się trampolina.
   Całą ciążę miałam wrażenie, że ktoś puszcza mi film ze mną w roli głównej. "Jaka ciąża? Jakie dziecko? Ja?". Jakbym patrzyła na to zza szyby. I gdy już powolutku powiedzmy, że zaczynałam akceptować stan, w jakim byłam - to wszystko runęło, w drobny mak się posypało i mogliby mnie zamknąć w jakiejś dziurze. 7-8 miesiąc ciąży pamiętam w czarnych barwach, żałobę przeżywałam. Wróciłam do tabletek antydepresyjnych. Na siłę kupowałam na allegro jakieś rzeczy do wyprawki, płacząc nad tym rzewnie. A jak żałowałam! Wszystkiego! To kara z Wysokości! I dlaczego Tito ma TAK CIERPIEĆ, jeśli jest dobrym człowiekiem! Nooo, aaale cierpimy teraaaaz, w pierony jasne..! Każdego dnia wylewam morze łez. Boszzz. Głupia byłam. Ale trzeba prze to przejść. Nie ma jakiejś natychmiastowej akceptacji. Kwestia taka, żeby prędzej czy później i tak zaakceptować i kochać.
   Po spotkaniu z pewną mamą zespołowego dziecka, postanowiłam wreszcie spakować torbę do szpitala. W końcu mijał mi już 34tc., a wielokrotnie słyszałam, że zespolaki lubią rodzić się wcześniej. To była droga przez mękę. Miałam zrobioną całą listę wyprawkową, a siedziałam nad tą torbą chyba 4 godziny. Za to zapach płynu do płukania, który wtedy używałam przy praniu pieluszek i ubranek tomkowych pamiętam do dziś.
   Machnęliśmy sobie szybką szkołę rodzenia w postaci mamy "małej" (już dużej) Klaudzi, którą miałam w grupie. Pani Lucyna (pozdrawiam i dziękuję jeszcze raz!), została położną, przyszła do nas i opowiedziała pokrótce co i jak. Dżizas, jak to dobrze mieć różne kontakty. Nie dałabym rady chodzić na szkołę rodzenia i patrzeć na uśmiechnięte twarze dziewczyn, które prawdopodobnie rodzić będą zdrowe dzieci.
   Jakoś temat ogarnęłam. Nie mówię, że pogodziłam się z dnia na dzień, że nagle zaczęłam tryskać energią i humorem. Ale było ok. Wręcz chciałam, żeby przewinąć czas o miesiąc, żeby już coś podziałać (w sensie załatwiać rehabilitację i w ogóle WSZYSTKO; a części i tak do dziś nie mam załatwionej).
   Zeszłoroczny Dzień Matki spędziłyśmy w szpitalu, gdyż tomkowy dziadek postanowił eksperymentować z przyjmowaniem płynów alkoholowych i się zatruł. Efektem był pobyt na OIOMie przez jakiś tydzień. Wierzcie mi, że najbardziej doświadczeni lekarze dziwili się, że on z tego wyszedł i się nie znalazł na drugim świecie. A po drodze i tak było ciekawie. Nie ważne to jest na tomkowym blogu. Ale dlaczego o tym wspominam - stwierdziłam, że jeśli Tomek będzie miał procent genów po dziadku, to operacja serca przebiegnie jak z płatka ;D Taki tam, czarny humor. Aleeeee operacja przebiegła bardzo dobrze i przecież po 8 dniach byliśmy w domu :) Choć może to zasługa Kogoś innego.
   Tomiś urodził się niespodziewanie dwa tygodnie przed czasem. Niby chciałam, żeby się coś działo, ale z drugiej strony byłam przerażona - "Już?! Jeszcze nie, jeszcze za wcześnie, jeszcze dwa tygodnie! przeciez ja nic nie wiem!". Naprawdę nic nie wiedziałam. Żałoba trwa tak długo, potem OIOM, potem wyłączony wszechwiedzący internet. Nawet nie miałam pojęcia, że dzieci trzeba karmić początkowo co trzy godziny. No generalnie był hardkor. Ale w sumie to miło ten czas wspominam. Dobrze się złożyło, bo poznaliśmy wtedy ciocię Sonię, muzykantkę :)
   Myślałam, że będę mogła karmić go piersią, ale nie. Tabletki antydepresyjne, do których wróciłam "żeby nie rozsypać się po porodzie" skutecznie mi tę opcję wykreśliły. Miałam wyrzuty sumienia z tego powodu, nawet mam do dzisiaj. Bo jakoś się trzymałam, potraktowałam to trochę zadaniowo. Ale z drugiej strony nie wiem, co by było, gdybym ich nie brała. Poza tym - serce. Tomi do 6 miesiąca był na bardzo miękkich, jednorazowych smoczkach, początkowo (4,5 miesiąca) na smoczku dla wcześniaków, a w dwa tygodnie zaliczył noworodkowe i niemowlęce, po czym ostatnią próbą było podejście do LOVI. Nie miał siły ssać. Co wypił, to czasem i połowę zwrócił. Mogłam ściągać pokarm. Mogłam. Wyrzucam to sobie, że nie dałam mu tego, co najlepsze. Inne mamy walczą o każdą kropelkę, a ja brałam tabletki na zahamowanie laktacji. Ale nie wiem, co byłoby bez pillsów. Nie chciałam się rozsypać.




   Do czasu interwencji kardiochirurgicznej uczyłam się obsługi dziecka. Stres był non stop, jazda po lekarzach i przychodniach. Potem się to wszystko uspokoiło. Tomek zaczął jeść, nie wymiotował, przybierał na wadze. Zaczęło się jakieś takie "normalne życie". Z perspektywy czasu widzę, jak bardzo Tomek się zmienił. Fizycznie. Przed operacją  był chudy jak patyczak. Nawet wygląd buzi wskazywał na to, że coś jest nie tak. Jego oczy... nie wiem, były jakieś smutne, wytrzeszczałe/zapadnięte. Był zmęczony. Coś ewidentnie było nie tak. Dopiero na zdjęciach "po" zauważyłam różnicę.
Dzień przed wyjazdem na Oddział Kardiochirurgii


Po operacji 1
Po operacji 2
   Ale wiecie, stwierdzenie o mnie jako mamie jest dla mnie... dziwne. Jestem mamą. Powtarzam to sobie, co jakiś czas. Powtarzam Tomkowi, może zatrybi i kiedyś powie. Słyszę z zewnątrz i uświadamiam sobie, że to o mnie jemu mówią. Czasem nadal mam wrażenie, że słyszę to zza szyby. Ja mamą? No, ale jestem. Fajnie tak. Być komuś potrzebną, czuć to zakochanie w oczach i wyjątkowość bycia tą jedyną. Kiedy tylko spojrzę, on się uśmiecha. Do mnie i dla mnie. Reakcja na mnie jest jedyna i niepowtarzalna. Chociaż nie - powtarzalna, bo na mnie zawsze reaguje tak samo - z uśmiechem i szczęśliwością na buzi. Ciocia Asia (pozdro!) na rehabilitacji ostatnio mi dosłodziła - że jest wiele dzieci na terapiach, są bardziej lub mniej zżyte z mamami, ale Tomek niesamowicie na mnie reaguje. No, podniosło piórka :)
   Mam tylko nadzieję, że będę mu potrafiła wynagrodzić te wszystkie złe emocje w ciąży. Że to wszystko nie miało takiego wpływu. Że ten mały, słitaśny chłopczyk nie odebrał ode mnie wiele złego. Że będę mogła mu dać dużo dobrego.
   A swoją drogą, w prezencie na Dzień Mamy od kilku dni słyszę "tata".
Pfff, dobrze, że jeszcze bezwiednie. Bo jak nie, to wydziedziczę. Chociaż moja mama też tak mówiła, gdy mówiłam jej o zamiarze zrobienia tatuażu. A po plecach mnie smarowała i oklejała folią. I jeszce mam, gdzie mieszkać :)

   Chyba jednak coś w tym jest, że "wszystko ma swój czas", jest "po coś". Zauważyliście w swoim życiu pewne zbiegi okoliczności, przypadki, przez które wydarzyły się sytuacje, za które dziękujecie?

Zrezygnowałam z pierwszego roku studiów, poszłam za rok na inne - poznałam "moje dziewczyny". Mam nadzieję, że przyjaciółki na całe życie.
Byłam z kimś - dzięki tej znajomości zeszła się jedna z par i buduje właśnie dom :)
Stałam na promocjach - dostałam stałą pracę w tej samej firmie.
Z przypadku dowiedziałam się o poszukiwaniu stażystki do mojego przedszkola - pracuję.
Przypadkowe spotkania we Fraq - mam męża mojego kochanego.
Przypadkowy... ekhm. No, mamy Tomka :D
Gdyby nie poród w Dzień Taty nie poznałabym Debory i Soni.
Gdyby nie taka ciąża, spotkane konkretne przypadki, poznane historie nadal sądziłabym, że ciąża to pestka. Chodzisz, chodzisz (w tym rzygasz lub nie), rodzisz i wracasz do domu i w ogóle to wszyscy się cieszą. Guzik prawda, to wcale tak różowo nie wygląda. I owszem, "ciąża to nie choroba" (mierzyłam się z tym powiedzeniem długo zanim poszłam na L4 - przymusowo), ale spierdzielaj na L4 gdy tylko możesz. Bo do momentu, gdy indywidualnie nie zapoznasz się z przypadkami wcześniaków i chorób zagrażających Tobie i dziecku, to nadal będziesz twierdzić, że "ciąża to nie choroba". Dbaj o siebie i dziecko. Odpocznij. Wyluzuj. Mówię to ja, która nie potrafiła, a wie, że wcale jej te wszystkie doznania nie były potrzebne.
Gdyby nie to, że dałam się namówić na unijną podyplomówkę rok wcześniej i spotkanie w ramach praktyk rok później, nie wiedziałabym o istnieniu naszego OREWu w Tychach, w którym mamy prześwietne zajęcia i spotykamy cudowne osoby.
I gdyby nie Tomek, nie wiedzielibysmy, że mamy takie wsparcie w otoczeniu.
I tak można wymieniać bez końca.
Zastanów się.

A ja idę świętować dziś :) Wszystkiego dobrego drogie mamy! :)

wtorek, 3 maja 2016

Zaczytani

   W najbliższym czasie będziemy się zaczytywać w książki i czasopisma otrzymane od cioci Oli w prezencie. Dziękujemy! :)
A wiecie, że jeszcze 6 osób na fejsbuniu i będzie nas 500? A i odsłony na blogu mnie zaskakują :)
Tomisiowi tata i mama, gdy byli jeszcze piękni, młodzi, bez siwych włosów i dodatkowych kilogramów ;-]