piątek, 20 listopada 2015

Birth

   Plan na 23. czerwca był taki:
1. Z kwiatkiem za opiekę, dobre słowo, spokój, i ukojenie nerwów jedziemy do pani doktor na ostatnie echo serca przed porodem.
Oczywiście będę starała się tam nie płakać, być dzielna i uśmiechnięta.
2. Po drodze z Katowic odbieramy wyniki badań potrzebne do porodu.
3. Wieczorem świętujemy urodziny cioci Justyny.
Z powyższego wykonano 0%.
Naprawdę, nie będę już nic planować.

   Tydzień wcześniej mieliśmy wizytę u ginekologa. Stwierdzono, że nic nie powinno się dziać, ale na wszelki wypadek mam sobie dużo odpoczywać. A Tomek miał ważyć 2kilo.
   Chyba jeszcze gdzieś po drodze plewiłam te moje grządki.
   W piątek byłam w pracy na zakończeniu roku, w niedzielę, 21. czerwca Titek zawiózł mnie na zakończenie studiów. Poszliśmy na obiad - zjadłam wszystko, co w czasie ciąży graniczyło u mnie z cudem. Wieczorem zagryzałam parówki (opakowanie 700g) z biedronki kaszkami mannymi, również z biedronki. Pyszne, serio.
Poniedziałek przeleżałam w łóżku z krzyżówkami. Gdy wychodziły mi bokiem, namówiłam mamę na pomalowanie paznokci. No i jadłam. Czereśnie. To był jedyny dzień w ciąży, gdy faktycznie nic nie robiłam. I dziwnie się czułam.
   Mąż mój kochany miał nakazane przeze mnie zamienić się zmianami - z nocek na 14 - bo przecież sama nie pojadę na echo. I dobrze, że się mnie słucha.
   Po porannej bezsenności, jaka mnie trawiła przez pół ciąży od 4/5 do 6/7 (zdążyłam nawet kota wypuścić na dwór), w środku snu zostałam obudzona. Coś mi było hmm...
Wyspany lub też nie, mąż mój został poinformowany, że na echo jednak nie dojedziemy. Reakcja? Dalej leży w łóżku. Stoik się znalazł. W głowie mojej pędzi natomiast pociąg pt. "Ja pierdzielę, już?!"
   Dzwonię do mamy, czy pamięta jak to było. "Rodzisz?!". Przedszkole dowiedziało się pierwsze.
   Dzwonię do ginekologa.
- Ile pani tych wód odeszło? Łyżka, szklanka?
A skąd mam to wiedzieć?
- Pół szklanki?
- Noo, to jedźcie sobie spokojnie do szpitala. - fak, jednak się nie posikałam.

   Posłuchaliśmy pani doktor od serca i rodziliśmy w Rudzie Śląskiej. Szpital na Goduli jest ośrodkiem referencyjnym.
Z moją chorobą lokomocyjną obawiałam się, że będę zwracać w drodze lub urodzę w aucie. Ale udało się dojechać. Gdzieś tam w międzyczasie odwołałam wizytę urodzinową Justyny.
   Wstępne badania, przekazanie dokumentów lekarzom, miłe pogawędki i wygodne łóżko na porodówce.
Czas płynął, a Tomek nadal był w brzuchu i nic nie zapowiadało jego rychłego wyjścia. Skurczów tyle, co kot napłakał. Czas nadal płynął i dostałam na drugie super-wygodne łóżko koleżankę, która już trzy dni chodziła z kroplówką. I nic. Kolejny raz przyszła ją odwiedzić mama.
Zwiedzałam korytarz, zapoznałam się z plakatem faz porodu. Tito po raz kolejny poszedł palić.
Podobno w okolicach południa przyszedł pan doktor sprawdzić co tam, jak tam.
- 1,5 cm. No, to tutaj podłączcie oksytocynę. - rzekł lekarz, który mógłby być bliźniakiem aktora Zborowskiego.
- To przyspieszy coś? - pytam, jakbym nie wiedziała. Te 1,5cm miałam od rana.
- Nieee, no zwolni! - żartowniś.
   Natychmiast po podaniu kroplówki zaczęłam się zastanawiać czy można zemdleć podczas porodu. I nie chodzi tu o tracących przytomność facetów. Zrobiło mi się słabo i oblałam się zimnym potem. Padłam na łóżko, a położna kazała się przespać, "bo to jeszcze może długo potrwać". Próbowałam zasnąć może przez jakieś 10. minut, w dalszym ciągu było mi nieciekawie. A potem się zaczęło. Ała.
Mama koleżanki z łóżka obok taktownie pozbierała się i wyszła.
Koleżanka natomiast nadal nic.
Wpadła położna na ktg, pozaglądała gdzieniegdzie i rzekła:
- 4-5cm.
- I co teraz?
- Polecam piłkę. Proszę zmobilizować żonę do piłki.
Mąż mój ukochany posłuszny, więc natychmiast zaczął mnie wyciągać z łóżka. Sytuacja wyglądała mniej więcej następująco:
- No chodź, słyszałaś.
- Czekaj...
- Nie ma leżenia, chodź na piłkę!
- Czekaj...!
- Wychodź, pomogę Ci!
- Czekaj, bo mam skurcz!!! - że też faceci jednak są niedomyślni.
Jednakowoż, gdyby nie mąż mój kochany nie pamiętałabym, że mam oddychać.
   Podskakuję radośnie na piłeczce. W okolicznościach rozrywkowo-zabawowych zapewne fajnie bym się bawiła. Nie zdążyłam jednak zbyt długo jej wykorzystać, bo Tom stwierdził, że może to już ten czas. Wpada położna z hasłem "całkowite rozwarcie, super mama!".
"Coooo?! Już?!". Przed chwilą było 5. cm! Na plakacie było napisane, że gdzieś po drodze polecają prysznic, a ja nie byłam! I nie miałam kryzysu 7. centymetra - cokolwiek on oznacza.
   Zastanawiałam się, czy koleżanka obok będzie ze mną rodzić. Nie rodziła. Usłyszała coś w stylu "pani wyjdzie sobie usiąść z tą kroplówką na korytarz". Gdyby mnie tak nie bolało, to pożałowałabym ją bardziej.
   A w ogóle to się zastanawiałam czy przeniosą mnie na salę porodową z prawdziwego zdarzenia - nie zdążyli. Poza tym, wiele maluchów stwierdziło, że zrobi niespodziankę swoim tatusiom.
- To co robimy, zostajemy tutaj? - zastanawiała się ekipa rządząca porodówką.
- Skuli mie, to mogymy i na parkingu rodzić! - odezwała się jedna pani. Wszechstronne talenta w tej Rudzie mają, no.
Ałaaa.
- Wyciągnijcie go ze mnieee! - huh, jak jakiegoś aliena... - Tito, idź sobie już!
- Dobra! - zgodził się w sekundzie, jak zawsze mój posłuszny mąż.
- Ale tata może zostać! - próbowały go zatrzymać.
- Nie, było ustalone.
- A jak pani chce rodzić? Słyszała pani o pozycjach wertykalnych?
- Nic nie wiem!
- Na stojąco też może pani urodzić! - zaproponowała. Patrząc na moje trzęsące się nogi, stwierdziłam, że jednak może się położę.

   O godzinie 14:05. a'Tomek przywitał mnie kwiknięciem. Był malutki, chudziutki i miał wszędzie pełno ciemnych włosów.
- Cześć maluchu! Jaki ty fioletowy jesteś! - trochę był.
Nim się obejrzałam, włożono mi w dłoń nożyczki i kazano przeciąć pępowinę.
- Cooo, ja?
- No mama, mama! - wow.
Chwilę poleżakował na brzuchu i został zabrany na OIOM. Nie nacieszyliśmy się sobą na początku.
Ale cieszymy się teraz.




Brak komentarzy:

Prześlij komentarz