niedziela, 29 listopada 2015

First days of his life

   Tomiś po urodzeniu ważył całe 2400., mierzył pół metra i dostał 9. punktów. Pierwsze chwile w świecie spędził nie ze mną, a z mnóstwem innych osób na oddziale neonatologicznym. Z uwagi na kolor wymagał tlenoterapii. Z rurkami w nosku bardzo się denerwował, więc zdecydowano się go umieścić w inkubatorze. Podłączony na stałe był do pulsoksymetru - urządzenia monitorującego tętno i saturację. Wieczorna wizyta kardiologa potwierdziła wadę serca wykrytą w ciąży - całkowity kanał przedsionkowo-komorowy.

   Drugiego dnia po porodzie został VIPem - przeniesiono go z OIOMu na salę, gdzie do własnej dyspozycji miał pielęgniarkę i troje innych dzieciaków. Full wypas. Dyżurująca w tym dniu siostra Dżen* sprawiła na mnie wrażenie niedostępnej i średnio zachwyconej.
- Nie otwieramy inkubatora, bo tlen ucieka!

No więc, kolejnego dnia znów nie spędziliśmy razem. Jak się później okazało, aż tyle tego tlenu nie ucieka, jeśli chciałabym go tylko dotknąć przez kilka chwil... Będąc jednak posłuszną pacjentką inkubatora nie otwierałam i na dobrą sprawę, większość dnia spędziłam sama w łóżku przeżywając, że nawet nie mogę TomToma dotknąć.
Zmiana warty personelu przyniosła również zmianę dla mnie i Tomka. Przesympatyczna i młodziutka pielęgniarka powitała mnie kolejnego dnia uśmiechem. Zaproponowała naukę pielęgnacji i karmienia, zapytała czy chciałabym go kangurować.
- A mogę??? Wczoraj nie mogłam nawet otworzyć inkubatora, żeby go dotknąć... Nie zaszkodzi mu wyjęcie? - szczerze powiedziawszy byłam w szoku.
- Wręcz przeciwnie, pomoże! - wow.
Tak więc pod jej czujnym okiem uczyłam się go chusteczkować i karmić. Pierwszy raz usłyszałam "Świetnie pani idzie, pani Madziu!" - chociaż nie szło mi wcale. I zadała sobie trud spojrzenia na tabliczkę czyim synem jest Tomuś i zapamiętania mojego imienia. Ja nadal byłam w takim szoku, że jej imienia niestety nie zapamiętałam. Pierwsza zmiana pampersa była nie lada wyzwaniem. Mały Tomek był mały. I się ruszał. "Dobrze, że się rusza, przecież jest żywy!". Tito też miał z tym problem :) Ale udało się go zamocować tak, że nie spadł mu przy pierwszym ruchu.
Kangurowanie było wyzwaniem nr 2. Mały Tomek był mały. I się ruszał. A mi ręce się trzęsły. Tatowi też. Daliśmy radę. Każdy był zadowolony, a najbardziej ten mały - w końcu to facet. A facet + biust = wniebowzięcie ;)

   Czwarty dzień przyniósł przełom w postaci przeniesienia z inkubatora do łóżeczka. Wreszcie otwarta przestrzeń - mogłam się na niego gapić bez szyby pod nosem. Cały czas towarzyszył nam jednak pulsoksymetr i rurka z tlenem. Tomek saturował jednak dobrze i po kolejnych kilku dniach został odłączony od tlenu.
Zaskoczeniem była siostra Dżen. Okazało się, że wcale nie jest taka niekontaktowa. W ogóle to nawet zabawna była. Gdy tylko weszłam do sali przywitała mnie hasłem "Ja myślę, że dziś go przełożymy do łóżeczka!". Rzekła to tonem pt. "ja tu rządzę i wszystko wiem najlepiej". Jednakowoż faktycznie tego samego ranka Tomiś znalazł się w łóżeczku. Dzień wcześniej, gdy uczyłam się pielęgnacji dowiedziałam się, że dzieci, które przebywają w inkubatorze raczej się chusteczkuje, nie kąpie, żeby nie miały z byt wielkiego szoku temperaturowego. A tu, sis Dżen przy przenoszeniu do łóżeczka jak nie weźmie Toma i nie powącha - "Ooo, a tu kupa jest! Zaraz Cię jeżozwierzu** przebierzemy!" - i buch z pupą pod kran. Czułam się jakbym oglądała film w zwolnionym tempie. Tomiś natomiast nie pozostał jej dłużny i obsikał nowoubraną sukienkę przy zakładaniu pieluchy.

   Potwierdzam, że jest coś takiego jak baby blues i rozchwianie emocjonalne spowodowane szalejącymi hormonami. Potrafiłam się rozpłakać bez powodu. Piątego dnia jednak miałam powód. Na oddziale panuje duży rygor dotyczący higieny i dezynfekcji. Zanim jednak podeszłam do umywalki chciałam zerknąć na śpiącego Tomka.
- Myjemy ręce mama!!! - noooo i poznałam inną pielęgniarkę, która z łaską odpowiedziała na moje "Dzień dobry". Posłusznie umyłam i zdezynfekowałam. Zapatulony Tomek leżał poprzykrywany po sam nos, więc chciałam odsłonić mu kawałek buzi.
- Nie dotykamy dziecka mama!!! On śpi i ma się obudzić dopiero na karmienie! - cofnęłam się i stwierdziłam, że w takim razie przyjdę o 9. Była 8:45.
Takie nic, a musiałam wyjść i popłakać w łazience. Wróciłam na karmienie. Sucho zostałam obsłużona i poinstruowana gdzie, co leży. Jakoś udało mi się trzęsącymi rękoma ułożyć małego i podać mu butelkę.
- Ale w taki sposób pani udusi dziecko! Broda za nisko! - i tyle z jej instruktarzu.
To była nieprzyjemna zmiana.
   Szóstego dnia dostałam Tomka na salę. Nerwy na włosku. Cały czas sprawdzałam czy oddycha. Ha! Od tego czasu byłam wiecznie niewyspana :) No i stwierdziłam, że wreszcie mogę robić co chcę i żadna wredna baba nie będzie mi mówić kiedy mogę dotknąć swoje dziecko - a więc przeleżakowaliśmy tak 3. godziny :)
 
   Po dodatkowych konsultacjach - kardiologicznej, okulistycznej - badaniu bioderek i usg głowy nadszedł ten dzień - 2. lipca. Na wypis czekaliśmy do 16. Powrót do domu - ponad godzina. Mieliśmy stresa. Tomek w 30. stopniowym upale do domu wracał w długim rękawie, przydługaśnych spodenkach, skarpetach, czapce i przykryty ciepłym kocem. No przecież mi mówiono, że noworodki się szybko wychładzają, a zespołowe dzieci to już w ogóle. Z perspektywy czasu widzę, że grubo przesadzaliśmy... A później zastanawialiśmy się "czemu on jest taki niespokojny i płacze?" - prawie go ugotowaliśmy.



* imię zmienione ;)
** jeżozwierz - Tomek nazwany przez pielęgniarki z powodu włosów stojących na wszystkie strony

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz