środa, 16 grudnia 2015

Home sweet home

   Nie myślałam, że kiedyś tak napiszę. Stwierdzenie to, było dla mnie takie jakieś patetyczne, bajkowe, szczęśliwe i słodkie do granic możliwości. No, ale rzeczywistość weryfikuje pewne wyobrażenia - punkt widzenia, zależy od punktu siedzenia. Uwaga, więc piszę: wszyscy oszaleli na jego punkcie. Jego, czyli Tomka. Zaczynając od babci Marysi (najbardziej), na wszystkich możliwych ciociach kończąc. Bo włoski, bo oczka, a jakie małe rączki, a jakie długie rzęsy! Wiadomo, swoje dziecko jest 13. cudem świata, więc już nie będę zachwalać :P

   Po powrocie ze szpitala zaczęła się nam rewolucja.
Po pierwsze, w dalszym ciągu byłam kosmicznie niewyspana. Nie wiedziałam, czy w czasie, gdy Tomek śpi ogarniać cokolwiek w domu, czy odsypiać. Na nocnych karmieniach bałam się, że wypuszczę go z rąk, tak zamykały mi się oczy.
Po drugie, baby blues. Beczałam bez powodu. Albo dlatego, że nie kupiłam mu żadnej grzechotki. I ze zmęczenia może też trochę. I "dlaczego jednak nie kupiliśmy wózka wcześniej?!" (pierwsze ciepłe dni Tomek spędzał na dworze w ikeowej wanience kąpielowej - oczywiście naubierany jak na mróz i zastanawialiśmy się, dlaczego jest taki niespokojny...).
Po trzecie, baby blues podkręcony stale przez tomkowe ulewanie. Nie. To nie było ulewanie - to było rzyganie na pół pokoju. To była masakra. Obwiniałam się, że robię coś źle, w końcu w szpitalu przez półtora tygodnia było ok, a ledwo wróciliśmy do domu... Z czego wymioty? Dochodziliśmy do tego chyba z tydzień. Tito wydedukował - mleko to samo, które dostawał w szpitalu, woda ok - temperatura! W szpitalu dostawał mleko w temperaturze pokojowej, bez podgrzewania. Przy pierwszym przyrządzaniu mieszanki kombinowaliśmy ile to jest te nieszczęsne 37. stopni. W użytku był nawet termometr rtęciowy. Wypożyczyliśmy podgrzewacz, więc sprawa powinna być załatwiona. Milusie, cieplutkie mleko wędrowało do tomisiowego brzuszka. I chluuup. W życiu nie wycierałam tyle razy w tygodniu paneli. Zaczęliśmy robić mleko na wodzie w temperaturze otoczenia. Rzygania było mniej. Ale ciągle było.
Po czwarte, raz w tygodniu odwiedzaliśmy poradnię dla dzieci, żeby kontrolować wagę. Nie sądziłam, że można się cieszyć z każdego dodatkowego grama. Tomek przez chore serce przybierał mało, jadł jak ptaszek i do tego jeszcze część zwrócił. Zewsząd słyszałam ciągle "mało je", "mało przybiera", "mało waży", "mały jest". Popadłam w obsesję na punkcie jedzenia. Jeśli tylko zjadł dwa łyczki mniej, już panikowałam. Znalazła się jedna, jedyna lekarka - nasza pani neurolog - która mówiła zdroworozsądkowo: "Je tyle, ile chce i ile potrzebuje. Przybiera? To dobrze jest". Ale i tak w pogotowiu miałam zestaw małego niejadka - strzykawkę.
Ale w sumie, ta panika mi dalej gdzieś została.

   Tydzień po wyjściu ze szpitala mieliśmy pierwszą wizytę u naszej pani kardiolog, na Ligocie. Podobno już dawno nie było tylu ludzi do kardiologa. Sajgon, w poczekalni brakowało miejsc siedzących. A my, z dwutygodniowym Tomkiem byliśmy ósmi w kolejce. Gorąc i duchota, brak wózka, tylko niewygodny fotelik samochodowy. Nasza pani kardiolog, kobieta cudowna, zrekompensowała nam jednak ponad 4 godziny czekania. Podejście prześwietne, więcej takich lekarzy. Tom dostał leki wspomagające jego dziurawe serduszko. My instrukcję podawania ich strzykawką. Średnio je tolerował. Na początku wcale. A potem zmniejszyłam ilość wody, w której rozpuszczałam proszki - z 5ml do 1, teraz do 0,5. Podziałało.
   Panika nr 2. - "pójdziecie w sierpniu na kardiologię na kilka dni, obserwacja, kwalifikacja do operacji". Jak zinterpretowała to Magda? "Znając nasze szczęście, mogą nas wziąć wcześniej na operację, pewnie w tym sierpniu! Musimy robić Chrzest!". Panika okazała się niepotrzebna. Wizyta na oddziale mogła trwać 1 dzień, nie 3 - gdyby tylko wszystkie badania zrobione byłe jednego dnia. No, ale Polandia i NFZ... I wcale operacji nam nie przyspieszyli.
Za to Chrzest był organizowany troszkę na wariata, ale wszystko się pięknie udało. Oczywiście problemem było ubranie Atomka, bo do wszystkiego wpadał. Szkoda, że z emocji tak mało pamiętam. Ale ksiądz Henryk dał nam wiele otuchy i wsparcia. W ogóle, to życzyłabym sobie, żeby było więcej takich księży jak on.

Tomek dymał w najlepsze podczas Mszy. Imprezy nie przespał. Przespał natomiast swoją pierwszą nockę, a ja od tego czasu musiałam nastawiać sobie budzik co 3 godziny do karmienia. Bo przecież - "do operacji musicie go utuczyć!"...
   A z tuczeniem szło średnio. We wrześniu zmieniliśmy mleko ze zwykłego Nana na PreNan - dla wcześniaków, które jest bardziej kaloryczne. Na początku przybierał troszkę więcej. Później normalnie, czyli mało. Jeszcze później nie przybierał już wcale. Tak na moją blond głowę, myślę sobie, że to serduszko już nie dawało rady z większą masą. Chociaż po Tomku nie było widać, że ma tak poważną wadę, nie siniał, był ruchliwy.
   W połowie miesiąca wylądowaliśmy znów na Ligocie. Tomek był odwodniony, słaby, nie chciał jeść i gorączkował. Dostał łóżeczko, antybiotyk, kroplówki i inhalacje. Ja dostałam miejsce obok łóżeczka na ziemi, bo zabrakło łóżek polowych. Po dwóch dniach swój pokoik z zapadniętą kozetką.
Prawie wyprosiłam lekarkę, żeby go dokarmiono sondą. Dobrze, że kazali jeden dzień z nią poczekać, bo nic by to nie dało, a Tom poczuł się lepiej i zaczął wcinać. I zwracać, przynajmniej raz dziennie.
A inhalacje zaczęły sprawiać mu radość. Choć dziś jest z nimi różnie, czasem trzeba się powiercić, a czasem usnąć.


Podczas pobytu w szpitalu zrobiono nam też dodatkowe badania potrzebne do operacji, m.in. grupę krwi dziecka. Ja mam ORh+, Tito ARh+. Tomek ARh-. Miał 25% szans na ten minus. Jedna z najrzadszej grupy krwi. Serio, musimy zacząć grać w totka.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz